,
nazistów. Spadkobierczyni długiej tradycji rywalizowania ze
swoim zachodnim sąsiadem, w 1939 r. odpierała naciski ze strony
niemieckiej, zmuszając Hitlera do otwartego konfliktu, którego
starał się uniknąć. A ponadto, jak gdyby nie brakowało
przyczyn do negatywnych opinii władz w Berlinie, państwo to
zawierało największą populację żydowską w całej Europie.
Z tych
to względów reżim okupacyjny w Polsce był wyjątkowo brutalny.
Polska miała zostać usunięta z mapy Europy. Jej ludność,
wyselekcjonowana i posegregowana według prymitywnych,
rasistowskich wytycznych, została zepchnięta do okrojonej
Generalnej Guberni ze stolicą w „starym niemieckim mieście,
Krakau”. Część była skazana na zagładę, a reszta miała
zostać tylko pół-wykształconą, niewolniczą kastą, której
zadaniem było służyć swoim nowym, niemieckim panom. W
przeciwieństwie do prawie każdego innego okupowanego narodu,
Berlin nigdy nie wysunął wobec Polaków propozycji kolaboracji.
Nawet gdy poszukiwali ostatnich ‘ochotników’ do ‘anty-bolszewickiej
krucjaty’, nie do przyjęcia była dla nich myśl stworzenia
polskiej dywizji Waffen-SS. Gdzie indziej nie mieli raczej takich
skrupułów.
Także
Warszawa złościła Niemców. Jako stolica Drugiej
Rzeczypospolitej, symbolizowała ona dumny opór 1939 r.. Jako
jeden z głównych ośrodków polskich Żydów, symbolizowała ich
bogate tradycje. Tak więc to miasto też było przeznaczone na
radykalną reorganizację. Według planów z 1940 r. obszar
Warszawy miał być zredukowany o jedną dziesiątą, a liczba
mieszkańców – o jedną czwartą, która z kolei miała być
uzupełniona napływem osadników niemieckich. W tym samym czasie
planowano systematycznie redukować status Warszawy do
drugorzędnego, prowincjonalnego miasta. Stołeczność i opór
stawiany Niemcom miał pozostać jedynie wspomnieniem.
Oślepieni
własną propagandą i skrzywionym przez samych siebie spojrzeniem
na świat, naziści nie byli już zdolni widzieć w narodzie
polskim czegokolwiek więcej niż zbieraninę ludzi opornych,
recydywistów i bandytów. Patrzeli więc na rozwój wydarzeń w
Warszawie sierpnia 1944 r. jako żywy dowód tego właśnie faktu.
Dlatego też nie było zaskoczeniem, że pierwszymi siłami
zbrojnymi wyznaczonymi do stłumienia Powstania były jednostki
słynące ze swojej ekspertyzy w tzw. ‘anty-partyzanckiej’
sztuce wojennej. Na ich czele stał Generał SS Erich von dem
Bach, weteran brudnych wojen SS, poprzednio dowódca
anty-partyzanckich działań na froncie wschodnim. To pod jego
nadzorem funkcjonowały dwa oddziały, które cieszyły się
niesławą nawet wśród innych nazistowskich jednostek: Brygada
Dirlewangera, złożona ze wskazanych kryminalistów i dowodzona
przed pederastę, oraz Brygada Kamińskiego, w skład której
wchodzili różni byli sowieccy cywile i dezerterzy. Te dwie
brygady wyróżniły się już niektórymi z najbardziej
bestialskich akcji z całej wojny, a w Warszawie miały się
okryć jeszcze większą hańbą.
Początkową
fazę niemieckiej kampanii w Warszawie można scharakteryzować, z
niemieckiego punktu widzenia, jako eksterminację pewnej ilości
‘szkodników’. Tak to dosłownie wyglądało, gdy na
przykład, na początku sierpnia jednostki „anty-partyzanckie”
zaczęły przesuwać się przez zachodnie przedmieście w
dzielnicach Woli i Ochoty. Wykorzystując umiejętności nabyte w
licznych ‘anty-partyzanckich’ akcjach przeprowadzonych na
froncie wschodnim, żołnierze tych jednostek podpalali budynki i
masakrowali wszelkich napotkanych mężczyzn, kobiety i dzieci.
Gdzie
indziej w mieście, siły niemieckie początkowo wykazywały
pewność ze swej przewagi nad Polakami, która graniczyła z
arogancją. Przyjęta strategia składała się z dwóch etapów.
Najpierw artyleria i Luftwaffe miały intensywnie zbombardować
powstańcze pozycje, po czym miało nastąpić frontalne natarcie
ziemne. Tym sposobem zamierzano zademonstrować przytłaczającą
siłę ognia i nieporównywalnie lepszy sprzęt wojenny, co
zastraszyłoby lekko uzbrojonych powstańców, zmuszając ich do
poddania się, z minimalnym kosztem (oczywiście dla Niemców)
ludzkiego życia. Okazało się jednak, iż pod jednym i drugim
względem było to przypuszczenie mylne.
Powstańcy
nie dali się zastraszyć. Nie poddali się, a co więcej nie
jednokrotnie skutecznie odpierali niemieckie ataki na ich pozycje,
podczas gdy naloty bombardujące stworzyły jedynie jeszcze
bardziej idealne środowisko do walki powstańczej w mieście.
Wobec przytłaczającej przewagi nieprzyjaciela powstańcze
oddziały rozpraszały się by następnie ponownie zewrzeć szyki
i nacierać gdzie indziej. Pozycje stracone za dnia były odbijane
pod osłoną nocy. Niewidoczni snajperzy czaili się w cieniach by
znienacka trafic we wroga. Na opuszczonych barykadach zostawiano
pułapki, a z górnych pięter leciały butelki z benzyną. Wkrótce
niemieccy żołnierze na polu bitwy (nawet jeśli jeszcze nie ich
przełożeni) zdali sobie sprawę, że ich przeciwnik był zarówno
pomysłowy jak i śmiertelnie niebezpieczny. Kampania, którą
początkowo przedstawiano jako prostą operacją oczyszczenia
terenu ze słabo uzbrojonych i słabo szkolonych ‘bandytów’,
teraz przekształcała się (w niemieckiej percepcji) w coś
znacznie bardziej poważnego. Odrobina szacunku wobec polskiego
przeciwnika zaczęła się pojawiać za równo w ich oficjalnej
jak i nieoficjalnej korespondencji. Pojawiały się nawet porównania
do Stalingradu.
Tak więc
pod koniec pierwszego miesiąca Niemcy zdali sobie sprawę, że
obrana przez nich taktyka była nieskuteczna. Polityka
eksterminacji w stylu ‘anty-partyzanckim’ jedynie zwiększyła
ilość ludzi chętnych do podjęcia walki i usztywniła
determinację powstańców. Von dem Bach zdecydował, że będzie
jednak musiał negocjować, a w związku z tym był zmuszony
uznać, że wrogowi się należał jakiś szacunek. Po długich
pertraktacjach przyznano polskim ‘bandytom’ pełne poważanie.
Mieli oni zostać uznani jako kombatanci sił alianckich, którym
po poddaniu się przysługiwało to samo traktowanie co jeńcom z
wojsk zachodnich. Zapewniano, że nie będzie żadnych akcji
odwetowych wobec ludności cywilnej i nie będzie też represji
wobec ludzi schwytanych. Na ogół te warunki zostały spełnione.
Niemniej
negocjacje te trwały a walki toczyły się jeszcze przez prawie
jeden miesiąc. W tym okresie niektórzy Niemcy zdali sobie sprawę
z pewnych niewygodnych prawd. „Jest to smutną prawdą, że oni
walczyli lepiej od nas” pisał jeden. Inny był jeszcze bardziej
rozczarowany: „stało się jasne dla mnie” – pisał on –
„że to nie my jesteśmy tym ludem, który uosabia siłę,
poczucie narodowość i ofiarności”. Dodał jeszcze: „Polacy
wykazali się w sposób, w jaki my nie potrafimy”.
Gdy na
początek października Powstanie wreszcie dobiegło końca, a
wyczerpani i niedożywieni powstańcy gromadzili się by złożyć
broń i ruszyć marszem do niewoli, dopiero wtedy wielu
niemieckich żołnierzy zobaczyło twarze swych przeciwników po
raz pierwszy. Nie mogło to im nie zaimponować. W listach do
rodziny niektórzy opisywali „szlachetną postawę” polskich
kombatantów, kontrastując wizerunek mężczyzn maszerujących
zwartym szykiem z propagandowym stereotypem hordy ‘bandytów’
i ‘awanturników’. Inni pisząc podziwiali ich „wzorowy” i
„nieugięty patriotyzm”. Ci, którzy doświadczyli
kapitulację Polaków, w żaden sposób nie mogliby o niej
zapomnieć.
Ale
może największy komplement został wyrażony przez Generała
Reinharda Gehlena, szefa biura